Mistrz Twardowski

MISTRZ TWARDOWSKI
ROZDZIAŁ I.
JAKO OJCIEC TWARDOWSKIEGO NAPADNIĘTY BYŁ W DRODZE, GDY DO DOMU WRACAŁ, I CO STĄD WYNIKNĘŁO.
Ciemną, już nocą jechał szlachcic Twardowski okolicą Podgórza.
A było to w miesiącu sierpniu i na burzę się zbierało.
Koń jego, spędzony długą drogą, nie był już posłuszny naglącym jeźdźca ostrogom, lecz naprzemian to po niebie spoglądał, to pod nogami gładszą ścieżkę wybierał.
Nareszcie wjechali w zarośla gęste, któremi sunął się gościniec, poprzerzynany wybitemi przez deszcze wodomyjami; tu jeszcze straszniej zrobiło się szlachcicowi, jeszcze trudniej
było iść koniowi; oddalone tylko błyskawice, przemykające się po niebie czarnem, wskazywały niekiedy drogę, słabo ją i chwilowo tylko oświecając.
Szlachcic wzdychał ciężko, bo dawno był już wyjechał z domu, a w domu miał żonę młodą, żonę ukochaną, i lękał się zbójców, gdyż w trzosie wiózł dobry ładunek,
spieniężony po stryju spadek. Koń, wtórując panu, zżymał się, chrapał, nastawiał uszy i niekiedy się zatrzymywał, jakby się czego lękał, zwracając głowę ku zaroślom.
Gdy jeździec nagli konia a koń się opiera, nagle przy świetle błyskawicy ukazały się w krzakach twarze kilku zbójców i dał się słyszeć głos przeraźliwy:
— Stój!
Zabłysły w krzakach rusznice, i jeden poskoczył przeciw szlachcicowi, za nim drugi i trzeci się wysunął.
Koń przestraszony w bok się rzucił, potem chciał naprzód, ale nie mógł, bo go jeden ze zbójców chwycił silnie za uzdę.
Przelękniony szlachcic rączo chwycił się do szabli, ale ratunek był nie prędki przeciw nastawionym rusznicom opryszków, zawołał więc w sercu z rozpaczą:
— Ratuj kto żyw,
choćby dyabeł sam!
Gdy się tak oskoczony przez zbójców szablą zasłania, a koń na tył przypada, rwąc się temu, który go zatrzymywał, nim opryszki strzelić czas mieli, ponad nimi w górze dał
się słyszeć głos jakiś, który ich tak pomieszał, że stanęli wryci, zapomniawszy o podróżnym i nie ciągnąc go już w las z sobą.
On krzyczeć zaczai, koń się wyrwał, a wtem nadbiegł z wielkim tententem drogą ogromny mężczyzna na czarnym koniu, prowadząc za sobą kilku jeszcze ludzi.
Jak tylko go zoczyli, zbójcy odstąpili Twardowskiego, rzucili się nazad w zarośla, a on korzystając z niespodzianego ratunku, śpiesznie zaczął uciekać.
Tymczasem coraz się jeszcze ściemniało, chmurzyło, wiatr dął silniejszy, błyskawice przelatywały nad głową szlachcica, który zimnym potem okryty, przerażony świeżym
wypadkiem i myślą" jaką miał w niebezpieczeństwie, mijał szybko zarośla i, wybiegłszy na pola dopiero, żegnając się u Bożej Męki na gładkim gościńcu, koniowi zasapanemu
sfolgował.
Zaledwie zwolnił kroku, zdało mu się, że za sobą tentent słyszy. Obejrzał się niespokojnie — czarny jego wybawca jechał za nim sam jeden.
W chwili, kiedy szlachcic poza się spoglądał, błyskawica oświecała twarz jeźdźca bladą i dziwnego wyrazu; zdało się Twardowskiemu, że podobną widział u Panny Maryi w
Krakowie, odmalowaną na obrazie św. Michała Archanioła u nóg zwycięzcy.
Wpadłszy na tę myśl, chciał się przeżegnać, ale ręką ruszyć nie mógł, a drugi raz nie śmiał się nawet obejrzeć, i znowu konia popędził.
Tymczasem zbliżała się burza z ulewą, grzmot toczył się w chmurach, to poważny jak głos kaznodziei, to przeraźliwie trzaskający, jak gdyby niebo pękało, to nagle urywany i
znów odbijający się w górach, odskakujący od ich boków, powtarzający się długo, umierający powolnie; błyskawice świeciły na niebie, mijając jedna drugą, zlewając się,
przerzynane sznurkami piorunów i ukazujące świat w dziwnym blasku, dziwnych kształtach. Deszcz ulewny trzepał w twarz podróżnego z wiatrem ciepłym i duszącym.
Mimo huku grzmotów, szumu deszczu i wiatru, usłyszał wkrótce za sobą Twardowski te słowa czarnego towarzysza, wymówione z uśmiechem:
— Dobry wieczór wam.
Tak-że to uciekacie ode mnie, nie podziękowawszy nawet?
— Dobry wieczór — rzekł cicho szlachcic.
— Zaiste nie było czasu dziękować w lesie, a teraz trzeba szukać schronienia od burzy.
— O!
do gospody daleko — odpowiedział czarny jeździec, równając się z Twardowskim — a od zbójców jesteś teraz wasze bezpieczny. Zwolnij więc kroku. Mamy coś z sobą do pomówienia.
Musiał Twardowski uczynić, jak chciał wybawca, lecz gdy konia wstrzymywał, przejmował go mimowolnie strach, kto wie, czy nie gorszy jeszcze od tego, którym był przejęty, gdy go
zbójcy napadli.
— Wezwałeś mnie wasze i przybyłem — rzekł czarny po chwili.
— Ja? — spytał szlachcic — ja?
— Przypomnij tylko sobie' — zawsze uśmiechając się, mówił dalej towarzysz — albożeś nie rzekł w sobie: Ratuj, choćby dyabeł sam!?
— A któż ty jesteś?
— Ten, kogoś wzywał — odpowiedział spokojnie czarny — jestem dyabeł.
Twardowski począł drżeć mocno i cięgle chciał się żegnać, a ciągle ręki podnieść nie mógł: chód ją miał wolną, czuł w niej jakiś ciężar niezwyczajny.
— No!
cóż tak milczysz — rzekł dyabeł — czyliś mi nie rad? Wszakże w czas przybyłem. A gdyby nie ja, przepadłbyś i ty i twój trzos dobrze nabity, a żonaby płakała!
— Mówże co chcesz za to, a puść mnie wolno!
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 32 | 33 | 34 | 35 | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | 47 | 48 | 49 | 50 | 51 | 52 | 53 | 54 | 55 | 56 | 57 | 58 | 59 | 60 | 61 | 62 | 63 | 64 | 65 | 66 | 67 | 68 | 69 | 70 | 71 | 72 | 73 | 74 | 75 | 76 | 77 | 78 | 79 | 80 | 81 | 82 | 83 | 84 | 85 | 86 | 87 | 88 | 89 | 90 | 91 Nastepna>>